Polskie kino gatunkowe, czyli co słychać za oceanem?
Autor: Rafał Malczewski
Gdzie spotykają się Zło i Julia Wieniawa?
„W lesie dziś nie zaśnie nikt” w reżyserii Bartosza Kowalskiego było głośnym pierwszym polskim slasherem. Film miał swoją premierę w 2020 roku, a jak wiemy, był to okres bardzo trudny dla kin, dlatego produkcja ukazała się w marcu na platformie Netflix. Bartosz Kowalski wprowadził trochę nowości, przekładając typowy dla amerykańskiego kina podgatunek horroru na nasze rodzime podwórko. Fabuła „W lesie dziś…” nie jest skomplikowana, gdyż czerpie garściami z zagranicznych produkcji, pojawiają się typowe elementy, takie jak krwawe oraz kreatywne pomysły na uśmiercenie kolejnych bohaterów, ofiarami staje się grupa nastolatków, postacie napisane pod stereotypy, będące przy tym bardzo płaskie, jeżeli chodzi o ich charaktery.
Reżyser wykazuje się imponującą wiedzą na temat kina gatunkowego, korzysta z bezpiecznych rozwiązań oraz opracowanych motywów, co niestety wpływa również niekorzystnie na twór końcowy, brakuje czegoś oryginalnego, efektu wow. Mimo bardzo wysokiej produkcji, świetnej lokacji i zdjęć, w mojej opinii genialnej muzyce oraz solidnej gry aktorskiej, całość gra bardzo bezpiecznie. Oglądamy horror z wieloma elementami komedii, postacie nie angażują, bo napisane są typowo pod gatunek.
W takim razie, o czym jest cały film i czy w ogóle warto jest się nim zainteresować?
Jak wcześniej wspomniałem, będziemy śledzić historię grupy nastolatków, którzy przyjechali na obóz przetrwania w ramach odcięcia się od technologii. Ich zadaniem jest wspólna wyprawa bez telefonów, spędzając czas na łonie natury, mając siebie nawzajem do rozmowy. Brzmi bardzo niewinnie, prawda? Jak to w slasherach po pewnym czasie napotykają oni na główne zagrożenie. Stają oko w oko ze Złem czającym się w głębi lasu…
Tyle, jeżeli chodzi o fabułę, gdyż mimo wad, które dostrzegłem w filmie, to chciałbym bardzo polecić pierwszy polski slasher. Reżyser nie oszukuje samego siebie ani widza, iż tworzy coś nadzwyczajnego, nowego. Dumnie korzysta z klisz, wykorzystywanych w kinie amerykańskim oraz przenosi na nasz grunt. Recenzje W lesie dziś… są bardzo podzielone, niektórzy wyszukują błędów, co nie jest niczym złym, a inni podchodzą do produktu jako zwykłej rozrywki. Osobiście polecam podejście do filmu z dystansem i samodzielną ocenę polskiego horroru.
Gdzie Jezus na pewno nie spędzi Sylwestra?
Kolejny nowatorski pomysł, chociaż tym razem słoweńskiego reżysera Jana Belcla. Niespodziewanie pod koniec roku 2020 pojawia się zwiastun filmu „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”. Netflix zapowiada kolejną produkcję, która gatunkowo nie pasuje do naszych rodzimych terenów. „Wszyscy moi przyjaciele…” należy do kina horroru z czarnym humorem. Podobnie jak w przypadku „W lesie dziś…” krytycy oraz widzowie zostali podzieleni, niektórzy dawali wysokie oceny, mówiąc o udanej próbie kina gatunkowego, inni wręcz miażdżyli twór za żałosną próbę imitacji typowego kina amerykańskiego.
Film jest samoświadomy, za zadanie ma zapewnienie rozrywki i eksplorację nieznanych terenów. Produkcja bardzo wysokiej jakości, po raz kolejny widoczna znajomość tematu, reżyser wiedział, co chce zrobić, a przy tym bawił się gatunkiem. W obsadzie spotkamy wielu mało znanych aktorów, lecz każdy dobrze radzi sobie z zadaniem ukazania wielu stereotypów. Całe show kradną jednak bohaterowie grani przez Mateusza Więcławka oraz Monikę Krzywkowską.
Fabuła jest prosta, a główny wątek poznajemy w pierwszych minutach seansu oraz tytule. W trakcie zabawy noworocznej dochodzi do wypadku, przez który giną (prawie) wszyscy uczestnicy. Jako widzowie będziemy śledzić przebieg całego wieczoru oraz drogę poszczególnych postacie do makabrycznego finału.
Ogromną zaletą, jak i również wadą filmu jest humor, który nie trafi do każdego widza. Żarty czasem błyskotliwe, a czasem wręcz prostackie, są jednak elementem reprezentującego gatunku. Jak w przypadku produkcji Bartosza Kowalskiego, „Wszyscy moi przyjaciele…” nie ukrywa, co więcej, dzielnie dzierży tropy już od dawna zarysowane w Hollywood. Zapożyczenia są widoczne, lecz według mnie nie psują seansu, jeżeli oczywiście szukacie ciekawej rozrywki i jesteście gotowi wypróbować czegoś nowego w polskim kinie gatunkowym.
Więcej oznacza lepiej? Powrót Bartosza Kowalskiego.
W październiku tego roku na platformie Netflix mogliśmy obejrzeć kontynuację historii Bartosza Kowalskiego. Film o uroczej nazwie „W lesie dziś nie zaśnie nikt 2”, postanowił wyjść naprzeciw ostatniej krytyce. Tym razem reżyser postanowił zaryzykować i wprowadził jeszcze więcej komedii, pomysłowych śmierci oraz kilka niespodziewanych rozwiązań. Dzięki temu wyraźnie odróżnia się od pierwszej odsłony ryzykiem i innowacją.
Trudno napisać dużo o fabule, skoro jest to bezpośrednia kontynuacja pierwszej odsłony. Tym, co zostało, jest znakomita, a nawet momentami jeszcze lepsza realizacja. Muzyka po raz kolejny tworzy ciekawy klimat, świetne lokacje, dobre, choć specjalnie przerysowane, aktorstwo i bardzo dobrze zrealizowane sceny nocne.
Jeżeli pierwsza część podzieliła widzów, to druga ich rozdarła. Wielu uznało film za tak zły, że aż dobry, inni jeszcze inni podwoili natłok ostrej krytyki, a kolejna strona pochwaliła ryzykowną grę reżysera. Trudno jednak odmówić odwagi i pomysłowości względem rozwiązań zastosowanych w produkcji.
W kompetencjach oglądającego pozostaje kwestia określenia, czy reżyser obrał dobry kierunek, wybierając bardziej ryzykowną drogę. Porzucił bezpieczeństwo znanych nam motywów, postawił na kreatywne rozwiązania, tworząc wyzwania dla obsady, która miała łatwiejsze role do odegrania w pierwszej odsłonie.
Przemyślenia końcowe.
Każdy z opisanych wyżej filmów zaryzykował, wybierając nowe kierunki, stosując nieznane dotąd w polskim kinie zabiegi i tematy. Łatwo przeczytać recenzję ta temat tych produkcji, lecz w mojej opinii lepiej samemu się z nimi zapoznać oraz ukształtować własną opinię. Bartosz Kowalski przenosząc gatunek slashera na polskie podwórko, otworzył dla naszego kina kolejną furtkę. Możemy go skrytykować za podjęte decyzje, lecz nie pomijajmy tak odważnego czynu. Jan Belcl właściwie stworzył gatunek, który pojawiał się tylko w Ameryce, więc wiadomym są liczne inspiracje, często nieudane próby przełożenia humoru na polski grunt.
Mimo postaci zbliżonej do recenzji nie zamierzam oceniać filmów. Jako coś tak nowego w polskiej kinematografii nie mogę z czystym sumieniem wydać osądu, iż dany produkt należy karcić lub wychwalać, a pozostaje mi jedynie zachęcenie do obejrzenia i przekonania się, jak wyglądają początki kina gatunkowego w Polsce.