Przejdź do treści

“Do ostatniej kości” (reż. Luca Guadagnino)

Autor: Mak­sy­mi­lian Grzywna

Kino lubi namięt­no­ści. Lubi boha­te­rów zma­ga­ją­cych się z nęka­ją­cy­mi ich, czę­sto mają­cy­mi dość nie­jed­no­znacz­ne pod­ło­że, poku­sa­mi. Lubi wysta­wiać ich na pró­by, testo­wać ich wytrzy­ma­łość, kry­ty­ko­wać za poraż­ki, chwa­lić za poko­na­nie sła­bo­ści lub pozo­sta­wić ich osta­tecz­ną oce­nę odbior­cy. I choć dało już wie­lu ludz­kim skłon­no­ściom, na przy­kład nało­gom, nie­zli­czo­ną licz­bę mniej lub bar­dziej sub­tel­nych i zwra­ca­ją­cych uwa­gę na róż­ne czyn­ni­ki stu­diów, raczej uni­ka­ło eks­plo­ra­cji rejo­nów zwią­za­nych z jed­nym z głów­nych moty­wów „Do ostat­niej kości” — kanibalizmem.

Antro­po­fa­gia mia­ła oczy­wi­ście swo­je miej­sce w kinie eks­plo­ata­cji („Nadzy i roz­szar­pa­ni” zmar­łe­go ostat­nio roda­ka twór­cy „Do ostat­niej kości” — Rug­ge­ro Deoda­to) czy kry­mi­nal­nych thril­le­rach (licz­ne fil­my i seria­le o Han­ni­ba­lu Lec­te­rze). W ramach tych gatun­ków kani­bal był jed­nak naj­czę­ściej wywo­łu­ją­cym swo­imi oby­cza­ja­mi u boha­te­rów szok kul­tu­ro­wy przed­sta­wi­cie­lem połu­dnio­wo-ame­ry­kań­skie­go ple­mie­nia czy dość arche­ty­picz­nym fil­mo­wym mor­der­cą. Dużo mniej chęt­nie się­ga­no zaś po obraz kani­ba­la jako czło­wie­ka, z któ­rym widz może się łatwiej utoż­sa­mić, któ­re­go potrze­by nie koń­czą się na powra­ca­ją­cej chę­ci spo­ży­cia ludz­kie­go mię­sa, a pro­ble­my na tym, jak tego aktu doko­ny­wać. Przed­sta­wić taką postać w bar­dziej huma­ni­stycz­nym świe­tle posta­no­wi­ła dopie­ro kil­ka lat temu Julia Duco­ur­nau w swo­im debiu­tanc­kim „Mię­sie”. Póź­niej­sza zdo­byw­czy­ni Zło­tej Pal­my, pomi­mo speł­nio­nej ambi­cji stwo­rze­nia w nim pod­ło­ża do szu­ka­nia meta­for, nie ode­szła jed­nak od este­ty­ki horroru.

Stwo­rze­nia huma­ni­stycz­nej opo­wie­ści z wąt­kiem kani­ba­li­stycz­nym, któ­rej związ­ki z kinem gro­zy koń­czą się jed­nak głów­nie na dość obra­zo­wych sce­nach, w któ­rych boha­te­ro­wie speł­nia­ją swo­je kon­sump­cyj­ne potrze­by, pod­jął się bio­rąc na tapet wyda­ną w 2015 roku książ­kę Camil­le DeAn­ge­lis — Luca Guadagnino. 

Film twór­cy kul­to­wych już w pew­nych krę­gach „Tam­tych dni, tam­tych nocy” czy dość ambit­ne­go remake’u „Suspi­rii” już w swo­im wstę­pie, cha­rak­te­ry­zu­je „przy­pa­dłość”, z któ­rą mie­rzy się jego głów­na boha­ter­ka, gra­na przez Tay­lor Rus­sell Maren. Począt­ko­we przy­wo­ła­nie prze­ze mnie moty­wu nało­gu nie było bez­za­sad­ne, bowiem już w rysu­ją­cej jej cha­rak­ter sce­nie, wyda­wa­ło­by się, bez­wa­run­ko­we­go zje­dze­nia pal­ca swo­jej przy­ja­ciół­ki, widocz­nym jest, że przy­pły­wy potrzeb wgry­zie­nia się w ludz­kie mię­so są dla niej czymś w rodza­ju uza­leż­nie­nia, choć nie tyle uwa­run­ko­wa­ne­go jej wcze­śniej­szy­mi wybo­ra­mi, co mają­ce­go swo­je korze­nie w jej natu­rze od uro­dze­nia. W trak­cie będą­cej głów­ną osią fil­mu podró­ży po Ame­ry­ce epo­ki Reaga­na, w któ­rą nasto­lat­ka wybie­ra się po opusz­cze­niu przez ojca, prze­ży­wa ona kolej­ne reflek­sje na temat słusz­no­ści swo­ich dzia­łań. Z jed­nej stro­ny odczu­wa wyrzu­ty sumie­nia zwią­za­ne ze skut­ka­mi zdo­by­wa­nia „poży­wie­nia”, z dru­giej kon­ty­nu­uje je wraz z pozna­nym jakiś czas po roz­po­czę­ciu swo­jej wypra­wy, rów­nież będą­cym „Zja­da­czem” (takim ter­mi­nem okre­śla­ją sie­bie w fil­mie boha­te­ro­wie) Lee.

Poja­wie­nie się na ekra­nie gra­ne­go przez Timothée’ego Cha­la­me­ta kom­pa­na podró­ży Maren, choć nie odrzu­ca wąt­ku kani­ba­li­stycz­ne­go (w koń­cu to dzię­ki zwią­za­ne­mu z nim wspól­ne­mu polu doświad­czeń boha­te­ro­wie są w sta­nie wejść w głęb­szą rela­cję), zmie­nia dzie­ło wło­skie­go reży­se­ra przede wszyst­kim w opo­wieść o trud­no­ściach w rela­cjach rodzin­nych oraz romans. W tych aspek­tach film, choć ser­wu­je dość dużą daw­kę empa­tii wobec boha­te­rów oraz poru­sza wąt­ki, z któ­ry­mi wie­lu odbior­ców na pew­no może się utoż­sa­mić (szcze­gól­nie zwa­żyw­szy na moż­li­wość meta­fo­rycz­ne­go odczy­ta­nia przy­pa­dło­ści posta­ci), oka­zu­je się jed­nak dość kla­sycz­ny, w kontrze do ory­gi­nal­ne­go wybo­ru moty­wu antro­po­fa­gii jako swo­iste­go punk­tu zacze­pie­nia fabuły.

„Do ostat­niej kości” momen­ta­mi napraw­dę bły­sko­tli­wie korzy­sta z kon­wen­cji kina ini­cja­cyj­ne­go (choć­by w sce­nie, w któ­rej Maren i Lee odda­ją się roz­mo­wie na temat ich „pierw­sze­go razu”, mają­ce­go jed­nak, jak moż­na się domy­ślić, nie­co inne zna­cze­nie niż w więk­szo­ści roz­mów, w któ­rych pada to okre­śle­nie) i żon­glu­je gatun­ka­mi. Głę­bia zary­so­wa­nych w sce­na­riu­szu Davi­da Kaj­ga­ni­cha cha­rak­te­rów posta­ci daje tak­że roz­sła­wio­ne­mu kil­ka lat temu przez Guada­gni­nę Cha­la­me­to­wi zagrać naj­lep­szą rolę od cza­su „Tam­tych dni, tam­tych nocy”. Naj­więk­sze zarzu­ty doty­czą­ce nowe­go fil­mu Wło­cha mogą być jed­nak zwią­za­ne z… ory­gi­nal­no­ścią. Pomi­mo uda­nej pró­by wyeks­po­no­wa­nia wąt­ku kani­ba­li­stycz­ne­go, któ­re wyda­je się naj­lep­szym ele­men­tem fil­mu, „Do ostat­niej kości” oka­zu­je się dość ogra­ną już histo­rią miło­sną. Dalej prze­ka­zu­ją­cą wie­le war­to­ści i mogą­cą wzbu­dzić, jak to bywa w przy­pad­ku każ­de­go fil­mu Guada­gni­ny, nie­ma­łe emo­cje, lecz nie­wznie­ca­ją­cą żad­nej rewo­lu­cji w któ­rym­kol­wiek z gatun­ków, w któ­rych ramy się wpi­su­je. Nie dla każ­de­go będzie to oczy­wi­ście wadą. Pyta­nie tyl­ko, czy z upły­wem cza­su i bra­kiem zmia­ny jakiej­kol­wiek kon­cep­cji, nie zacznie nią być.