Gorączka
Autor: Igor Piwnik
15 grudnia 1998 roku. Od dwóch tygodni śnieg zasypuje ulice Nowego Yorku. A ja od dwóch tygodni siedzę w ciepłym biurze, pijąc cholernie dobrą kawę, nad sprawą ludzi, którzy robią bardzo złe rzeczy. W przerwach od grania w Duke’a, pomagam mojemu przełożonemu — komisarzowi Maksowi Lake’owi. Wypełniam za niego papierkową robotę, odbieram telefony, no i w sumie oprócz bycia jego sekretarką, staram się, aby nikt nie strącił mu włosa z głowy. Całe szczęście, że ich nie ma. Jednak komisarz Lake, jak na starego psa przystało, nadal ma tendencję do ładowania się w gówno po samą szyję. Ja natomiast mam obowiązek, z tego gówna go wyławiać. Czyni to z nas dosyć enigmatyczną parę, bo ciągle nie jesteśmy w stanie dogadać się, odnośnie sposobu w jaki działamy. On ciągle żyje w latach 70. i gra Brudnego Harry’ego, a ja jestem zwolennikiem bardziej wysublimowanych środków perswazji. Wiele osób z wydziału mówi, że jesteśmy do siebie podobni. Brzmi to absurdalnie, jednak praca w wydziale zabójstw i kryminologii potrafi zmienić człowieka. Nie zdziwiłbym się, jakbym sam chciał kiedyś wyleczyć wszystkie bóle tego świata, za pomocą dziewięciomilimetrowego stopu ołowiu. Możliwe, że Lake też był takim harcerzykiem jak ja. Możliwe, że wierzył
w ludzi dobrej woli, dzięki którym ten świat nigdy nie zginie. Wracając do samej sprawy. Trwała ona dwa tygodnie, akurat wtedy, gdy zaczęła się śnieżyca. Przydzielono nam sprawę „złych ludzi”, którzy kosztem życia innych chcieli się łatwo wzbogacić. Otóż wszystko obracało się wokół handlarzy ludzkimi organami. I co ciekawe, to właśnie przypadkowe spotkanie wpłynęło na nasze życie. Takim można by rzec spotkaniem, był wypad na piwo i bilard z Lake’iem — to właśnie wtedy dokonaliśmy przełomu. Zrządzeniem losu był fakt, że nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Na miejscu, w spelunie, do której zawsze chodzi Lake, było już 3 podejrzanych typów. Gdy weszliśmy, pierwszy z nich od razu udał się do ubikacji dokonać procesu defekacji. Pozostała dwójka zajęła nasz stół bilardowy. Nie pozostało nic innego, jak kupić piwo i poczekać. Lake z barmanem był na „Ty”, także siedząc z nimi, słuchałem ich bajdurzenia, o którym tylko oni mieli pojęcie. Ten barman był Hiszpanem. Tak samo jak ja przypłynął na Nowy Ląd w poszukiwaniu szczęścia myśląc, że jesteśmy Krzysztofami Kolumbami. Jednak osadnicy już dawno osiedlili się przed nami. Co by dużo nie mówić, świetnie dogadywał się z Lake’iem. Byli starymi kumplami ze szkoły policyjnej. Po raz pierwszy widziałem, aby Lake uśmiechał się bez ironii. Wyglądał trochę jak Arnold Schwarzenegger z drugiej części „Terminatora”. Kończąc po browarze,
usłyszeliśmy z zewnątrz niewyraźne krzyki i pisk opon. Nie zanosiło się na nic innego, niż na pijacką burdę. Jednak na twarzy Lake’a niepokój był wypisany drukowanymi literami, zupełnie jakby był bohaterem jakiegoś komiksu. Do baru, jak grom z jasnego nieba, wpadło dwóch mężczyzn, oddając strzały po suficie. Lake strącił mnie z krzesła, samemu oddając dwa celne strzały, w piersi napastników. Wszystko wydarzyło się tak szybko, a zarazem trwało tak długo, że można było wypić drugie piwo, nie zbierając swoich myśli w całość. Dwóch kolejnych zbirów przypuściło próbę pacyfikacji, tego zacnego miejsca, a ja leżąc na podłodze, przeturlałem się pod stół. Padły kolejne strzały, a rozgrzany metal i ostre drzazgi świstały mi nad głową, jakby rozwścieczony rój pszczół bronił swojego gniazda. Z toalety wyskoczył uzbrojony po zęby facet, ten sam, który wszedł tam, gdy zawitaliśmy do baru. Miał na sobie kamizelkę kuloodporną, MP5 i niedbale założoną kominiarkę. Oddał jedną długą serię z pistoletu maszynowego, dziurawiąc i kładąc trupem oponentów. Poprawił kominiarkę i zaczął strzelać, w stronę anielskich świateł reflektorów, rzucających swoje oślepiające promienie tak, że wypalało ludziom oczy. Nagle światła zgasły i otoczył nas jedynie gęsty mrok. A gdy podnieśliśmy się, Max nie zastanawiając się nawet chwili, postrzelił stojącego przy ścianie zbira, raniąc go w ramię. Co zabawne, nawet nie zauważyliśmy, kiedy dwójka grająca w bilard dała dyla przez tylne wyjście. Lake głosem chłodnym, jak serce samego diabła, powiedział
– Leć za nimi, a ja zajmę się resztą. – Brzmiało to, jak prawdziwe zadanie — złapać łobuzów na gorącym uczynku.
A więc odbezpieczyłem swoją Berretę i rzuciłem się w pogoń. Na tylnym parkingu stało jedynie stare Volvo właściciela. Parking całe szczęście był ogrodzony, co dało mi trochę czasu. Uciekinierzy rozdzielili się, chudszy schował się w ciemnej alejce naprzeciwko, a grubas obrał prostszą, wymagającą mniej wysiłku drogę w lewo. Rzecz jasna, wybrałem łatwiejszą ofiarę, odstrzeliłem kłódkę i krzycząc „STÓJ, BO STRZELAM!”, goniłem grubasa. Była zima, a na dodatek bardzo obfita w opady śniegu. Bieganie w taką pogodę nie należało do najodpowiedniejszych form spędzenia wolnego czasu, tym bardziej, kiedy goni cię policja. Koniec końców, długo ten pościg nie trwał. Przypominał on bardziej parodię, tylko nie jestem pewien, którego gatunku. Podejrzany potknął się o swoje krótkie nogi i upadając na chodnik rozbił sobie głupi ryj o hydrant. Przez chwilę wydawało mi się to zabawne, do momentu, gdy nie musiałem dokonać pierwszej pomocy i zadzwonić na pogotowie. Po dłuższej chwili w tle słychać było już syreny radiowozów i karetek. Zanim jednak przyjechali tętna dawno już nie było. Człowiek ten umarł w moich ramionachi pomimo, że wcześniej nigdy go nie znałem, to w jego martwych ślepiach, było widać zażenowanie tak głupią śmiercią, jak ta. Przez chwilę zsolidaryzowałem się z nim. Gdy adrenalina powoli zaczęła opadać, czułem kłujące zimno. Kurtkę zostawiłem w środku speluny, a w samym swetrze o tej godzinie nie było za ciepło. Ratownicy medyczni zabezpieczyli ciało, a ja udałem się z powrotem do komisarza Lake’a. Na miejscu zastałem pub podziurawiony, jak ser szwajcarski, bo w sumie co innego może być podziurawione, jak nie ser? Otóż moja kurtka. A była taka ładna, amerykańska, prezent od starego. Wszystko było już obklejone taśmą policyjną, a trupy tam, gdzie ich miejsce. Młody, pakuj się do miski! – krzyknął Lake, pokazując w kierunku swojego czarnego Mercedesa. Zanim zwinęliśmy się z miejsca zdarzenia, już wszystko było załatwione. Funkcjonariusze w niebieskich mundurach i dżentelmeni w drogich zimowych kurtkach zabezpieczyli wszystkie dowody zbrodni. A płatki śniegu z niebiesko-czerwonego akcentu zaczęły przypominać popiół ze spalonego nieba. Komisarz odwiózł mnie na mój adres, pożegnał się bez słowa, jedynie skinął głową. Zostało mi tylko wrócić do obdartej kamienicy i wcale nie lepszego lokum. Było tak zimno, aż dziw brał, że zamki nie pozamarzały. Gdy wszedłem na klatkę schodową, czułem tylko smród menelskich szczyn i tynk spadający na głowę. Z ciekawości sprawdziłem skrzynkę na listy, całe szczęście były tam tylko reklamy. Winda jak zawsze nie działa. Szczęście, że mieszkałem na trzecim piętrze. Ściany, o dziwo, nie były tak zaniedbane jakby się wydawało. Tylko parter był w opłakanym stanie. Na półpiętrach były nawet kwiatki, a to świadczyło o pewnego rodzaju kulturze i dobrobycie. Moje mieszkanie znajdowało się na końcu korytarza. Wyglądało lepiej zanim do niego wprowadziłem – teraz wszędzie leżały pudełka po chińskim żarciu albo innej pizzy. Przez żaluzje wpadały pomarańczowe promienie lamp ulicznych, a śnieg na dworze wyglądał, jak płonące złoto. Zanim poszedłem spać zmierzyłem sobie temperaturę, czułem się jakbym dostał kulkę w łeb. Miałem farta, że znowu mi się zdawało. Z kolei termometr wykazał, że mam lekki stan podgorączkowy. Wystarczająco dużo, abym czuł się jak gówno.