Starajmy się dla naszego synka…
Autorka: Weronika Wawszczyk
Końcem lata obecnego roku poznałam pewną rodzinę. Wyjątkowo dobrzy ludzie. Zostali zatrudnieni do pracy przy zbiorach owocowych u moich rodziców w jednym z szydłowskich sadów śliwkowych. Ona, doświadczona, lekko zniszczona, jednak świadoma, że gdyby mąż nie zabrał jej z domu rodzinnego, gdzie alkohol stanowił nieodłączny element każdego dnia, dzisiejszej daty mogłaby nie dożyć. Mimo bolesnych wspomnień i traum wciąż pomaga swoim dwóm, uzależnionym od alkoholu braciom. Z domu nie wyniosła nic co ułatwiłoby jej późniejsze, godne życie. Nawet o majątku musiała zapomnieć, gdyż spadku oraz swojej części domu zrzekła się z powodu zaciągniętych i niespłaconych długów matki. On, również po przejściach, czasem jeszcze pijący, jednak zmobilizowany chęcią opieki nad dzieckiem, zazwyczaj wygrywa z dawnymi nałogami. Wcześniej zawarł związek małżeński z kobietą chorą psychicznie, o czym dowiedział się dopiero po ślubie, gdyż ówczesna żona to przed nim zataiła. Schorowany, lecz pracowity mężczyzna. Śliwki zrywał jedną ręką, bo druga owinięta była bandażami i zabezpieczona stabilizatorem. Po godzinie trzynastej dołączał do nas ich synek. Do dziś jestem pełna podziwu, jakie to mądre i rezolutne dziecko. Nauczony pracy od najmłodszych lat siedmiolatek. Wierzcie mi na słowo, gdy wołałam go na przerwę obiadową on zdecydowanie odmawiał, argumentując, że „nie będzie przerywał pracy, bo mniej zarobi.” Wówczas, gdy każdy przeciętny dorosły podczas zbiorów śliwek już od południa oczekuje na przerwę, coby się najeść, a przysłowiowa „dniówka” minęła szybciej i przyjemniej. Wszyscy troje wdzięczni za daną im pracę z uśmiechem wykonywali swoje obowiązki. Nie dał się usłyszeć choćby jeden, cichy jęk, spowodowany dłużącym się dniem, pełnym słońcem czy własnymi słabościami. Po prostu szanowali nas, jak również swoją pracę. Nie mam zamiaru ujawniać tutaj żadnych prawdziwych danych, jednak chcę ich w jakiś sposób określić, dlatego nadam im pseudonimy. Małżeństwo mianuję Krysią i Stasiem, a synek niech zwie się po prostu Piotruś.
W tym miejscu chciałabym przytoczyć pewne określenie, jakiego w ich kierunku użyła moja mama. Mianowicie powiedziała: „Firma bidna, ale solidna”. Osobiście absolutnie się z tym zgadzam. Po kilku dniach wspólnej pracy nawiązałam z tą rodziną przyjacielskie relacje. Przyjemniej pracowało się z serdecznymi, wygadanymi ludźmi. Zaprosili mnie nawet na wspólne grzybobranie, przed którym pierwszy raz zobaczyłam ich dom. Już w bramie powitali mnie szerokim, szczerym uśmiechem. Dom wyglądał bardzo ubogo, malutka trzypokojowa chatka, pokryta eternitem, na którym w promieniach późnoletniego słońca swobodnie rósł sobie mech. Na podwórzu były też drewniane pomieszczenia gospodarcze. Piotruś z dumą zaprowadził mnie do szopy, gdzie jak się po chwili okazało mieszkają trzy kozy, a przed wejściem w ogrodzonej części spacerowały sobie równie dumne jak Piotruś, kaczki i kury. W kolejnym budynku zaprezentował mi swój czerwony rowerek, patrząc na jego stan prawdopodobnie w przeszłości szalało na nim już jakieś inne dziecko. Po czasie udaliśmy się do lasu na wspólne poszukiwanie grzybów. W tamtym momencie Piotruś znów zrobił na mnie wrażenie. Podczas gdy ja i mój narzeczony błądziliśmy bez pojęcia po zielonej polanie, on zawołał nas, małą rączką wskazał kierunek i pewny siebie krzyknął - „Chodźmy na wschód!”. Siedmioletni chłopiec z łatwością rozpoznaje kierunki geograficzne w terenie, zna wszystkie jadalne grzyby, nie zbiera „trujaków” do koszyka, wypowiada się zwięźle i z przekazem. Jakieś wnioski? Moim zdaniem niejeden dorosły winien zamienić z nim choć dwa słowa. Paradoksalnie w owej przypuszczalnej sytuacji to właśnie nasz młodszy uczestnik rozmowy mógłby przekazać starszemu kilka mądrych, wartościowych słów.
Po grzybobraniu zaprosili nas na herbatę, było to dla mnie kolejne miłe zaskoczenie, ponieważ mimo skomplikowanej sytuacji finansowej pokazali prawdziwą, polską gościnność. Na stole nie zabrakło niczego, było i co zjeść, i czego się napić. Krysia ciągle zachęcała nas do poczęstowania się przygotowanym jedzeniem. Sytuacja ta świetnie ukazuje, jak Ci ludzie chcą dzielić się wszystkim, co mają. Przebywając z nimi da się odczuć olbrzymią pozytywną aurę, od razu zauważyłam jak bardzo starają się, by z twarzy syna nie z chodził uśmiech. Mimo swoich wad, problemów, pewnie również osobistych sporów, Krystyna i Stanisław ze wszystkich sił tworzą szczęśliwy dom dla ich oczka w głowie - Piotrusia.
Korzystając z chwili sam na sam, zamieniłam z Krysią kilka słów:
- Ja was naprawdę podziwiam. Widać, że nie macie łatwo, ale walczycie dla Piotrka. – Rozpoczęłam bardziej prywatnie.
- No a co mamy zrobić, młoda. Przecież on nas potrzebuje, a ja mu bardzo chce dać to, czego sama nie miałam. Moja matka piła, nie miała dla mnie czasu, wolała spędzać go inaczej. Nie ma dużo pieniędzy, ale wiążemy koniec z końcem. Ty to jeszcze nie wiesz dużo, ale no jest ciężko. Ale ty masz lepszy start, z tego co widzę masz normalny dom, ja to już na dnie byłam, mało brakło to bym kwiatki od spodu gryzła, ale i tak jeszcze mi się czasem, że tak powiem nogi plączą. Piotruś jest super chłopak, on mi się chyba najbardziej w życiu udał. Teraz w pierwszej klasie same szóstki ma, pani go chwali, jemu też się podoba. Tylko dzieci się czasami śmieją, że biedny, ale ja się staram, żeby nie wyglądał gorzej niż reszta brygady…
- No ale pijesz jeszcze czasami czy już nie?
- Dopalacz – chodzi o piwo - to wskazane na nerki - śmieje się — ale to tylko w nocy, jak mały już pójdzie spać, raz nam go zabrali i od tamtej pory już się pilnujemy.
- Jak to wam go zabrali? Jak do tego doszło?
- Kiedyś jak był malutki to kupiliśmy samochód. No to trzeba było oblać, żeby się kółka trzymały… - wybrzmiewa śmiech. — No i każdy trochę wypił, on spał wtedy, ale jakiś sąsiad życzliwy zadzwonił, przyjechali funkcjonariusze i zabrali do domu dziecka. Odwiedzaliśmy go codziennie, po kilku miesiącach udało się go odzyskać, ale do tej pory mamy nad sobą kontrolę ośrodka pomocy społecznej. Przyjeżdża z gminy co jakiś czas kobita, ostatnio przywiozła Piotrusiowi rzeczy do szkoły, jakieś ołówki, kredki, zeszyty, no przyda się, zawsze się na tym zaoszczędzi i pieniądz zostanie na coś innego. Dajemy radę, nie bój się, ale chodź już na zewnątrz, jeszcze ci mleka koziego naszykuję zanim pojedziecie - czując, że się rozkleja ucięła rozmowę.
Pewnie ktoś się zastanowi – Kogo to obchodzi? Patologia jak każda inna - otóż nie Moje wywody o tej rodzinie mają cel - uwrażliwić szarych kowalskich, pokazać, że pozycja społeczna, finanse czy chociażby ubiór nie mówią nic o człowieku. Osobiście, gdybym miała wybór między przebywaniem z człowiekiem bogatym, wpływowym, ale niewychowanym, a drugą opcją byłby ktoś doświadczony życiowo, mądry, zabawny, ale ubogi, z pewnością poproszę opcję numer dwa! Po poznaniu tych ludzi jeszcze przez kilka dni nie potrafiłam wyjść z podziwu, bo już dawno (oczywiście bez urazy dla reszty społeczeństwa) nie poznałam tak cudownych, miłych i szczerych ludzi. To po prostu dobre oraz prawdziwe osoby, nie ma w nich ani grama fałszu, zawiści czy pesymizmu. I to jest właśnie puenta mojego przekazu. Nie ważne ile mamy w portfelu, nie ważne skąd pochodzimy — liczy się to jakimi ludźmi jesteśmy. Krysia, Stasiu i Piotruś to postacie prawdziwe, może nawet w tej chwili wspólnie odrabiają lekcje albo odbierają malca ze szkoły. A może teraz chwilowo stracili grunt pod nogami? Tego nie wiemy, ale wszystkie opcje są jak najbardziej możliwe, dlaczego? Bo jesteśmy tylko ludźmi, ot końcowy przekaz; ja mogę być Krysią, ktoś może być jak Staszek, a może ktoś ma w sąsiedztwie mądrego Piotrusia... Ale szanujmy się cholera i lubmy trochę bardziej, a dobro na pewno do nas wróci.
Prawdziwe dane bohaterów znane są tylko autorce.
„Starajmy się dla naszego synka…”