Nadzieja płynąca prosto z serca
Autorka: M. Kołodziejczyk
Szła ciemną i straszną polaną, ale nie bała się niczego. Niosła w sercu wielką radość i niespałnione marzenie o nieodgadnionej miłości. Nie była smutna, niosła w sercu nadzieję, nadzieję na szczęśliwe jutro, które niebawem miało nastąpić. Bowiem ukryty przyjaciel obiecał jej wielkie szczęcie, a ona wierzyła, że jest o krok od jego odkrycia. Czy była w błędzie? Nad tym się nie zastanawiała. Nie miała czasu i ochoty zaprzątać tym sobie głowy. Jej kasztanowe włosy roztrzepywał wiatr, a ona szła ciesząc się jak dziecko, z każdego szumu jesiennych liści.
Powoli się rozjaśniało, a ona wciąż szła, nie wiedząc dobrze dokąd tak naprawdę zmierza. To nie miało dla niej znaczenia, chciała iść za głosem serca, bo wierzyła głęboko, że dojdzie do celu. Szła, mimo że brzuch dopominał się o przerwę, ale ona nie zważała na nic. Niosła w sercu ogromny pokój, ale i pośpiech zarazem. Nie mogła czekać, zbyt wiele lat czekała na tą chwilę. Im bliżej celu była tym szybciej szła i głęboko wierzyła że tym razem się nie rozczaruje.
Ludzie dziwnie się na nią patrzyli, ale jej to nie przeszkadzało. “I co z tego ze jestem inna” myślała — “jest mi dobrze i mój skarb jest przy mnie, czegóż mi jeszcze potrzeba?”
Cel swój osiągnęła dopiero po 2 dniach marszu, przemęczona, wygłodniała i opalona jesiennym słońcem, usiadła w cieniu przydrożnej kapliczki. Nie była w stanie nic powiedzieć, bo zmęczenie i potrzeba snu były silniejsze od chęci modlitwy.
Obudziła się rano, zmarznięta i mokra od deszczu. Nadzieja, którą niosła w sobie rozpierała jej myśli i radowała przepełnione miłością serce. Gromadziła ją przez wszystkie te lata, by w końcu ją komuś ofiarować. Nie mogła się doczekać zachodu słońca. Nie miała ochoty jeść ani pić, czekała tylko niecierpliwie i nie ustawała w modlitwie dziękczynnej i tak zanurzając się w marzeniach o szczęściu, usnęła. Wieczorem obudził ją chichot dzieci bawiących się pod kasztanowcem. Nie miała sił by wydobyć z siebie głos, jakiś starzec przechodząc obok zaśmiał się jej w twarz, a kobieta prowadząca kozy pogardliwie się uśmiechnęła. A ona patrzyła im głęboko w oczy i prosiła o jakąkolwiek pomoc, nadaremnie. Wszyscy we wsi uważali ją za obłąkaną i nikt nie miał odwagi się do niej zbliżyć. Ale ona nie była taka, za jaką ją uważano.
Szczęcie, na które czekała przez te wszystkie lata było tuż, tuż. Jej przyjaciel obiecał jej, że odnajdzie je właśnie dziś, dokładnie w dniu jej 33 urodzin. Rozglądała się wokół siebie nie bardzo wiedząc czego szuka, była wyczerpana i nawet nie miała sił prosić o picie. Mały chłopczyk, który od kilku godzin przyglądał się jej z oddali, zebrał się na odwagę, podszedł do niej, niosąc jej w garści wodę z pobliskiej rzeki. Napiła się łapczywie i czuła jak odzyskuje siły. To był pierwszy gest dobroci jakiego w swoim życiu doświadczyła i to od całkiem obcej osoby. Ten biedny sierota nie obawiał się potępienia ze strony mieszkańców wioski, nie bał się krzywych spojrzeń — był dzieckiem i szedł za wewnętrznym głosem serca. A ona tak uradowana tym aktem miłości objęła go jak matka, której nigdy nie poznał i przelała na niego całą miłość jaką nosiła w swoim sercu.
Nazajutrz starzec, który poprzedniego dnia śmiał się jej w twarz, znalazł ją leżącą u drzwi kaplicy. Nie oddychała już od kilku godzin. Woda, którą przyniósł jej mały chłopiec, była skażona i zjadała jej organizm od środka. Starzec stał nad jej ciałem dwa kwadranse, jego początkowy pogardliwy śmiech przerodził się w litość. Postanowił zabrać ją na zardzewiałym wózku do wioski, by ktoś ją zakopał lub spalił. To był drugi akt dobroci jakiego doświadczyła, ale to było już jej obojętne. Kiedy ludzie w wiosce zastanawiali się kto zapłaci za trumnę tej obłąkanej, jej przyjaciel wyciągał do niej swoje kochające ręce.
Czekał na nią 33 lata, a ona, nie odwracając się, biegła ku niemu przepełniona radością i wiedziała już dokąd cały czas zmierzała.
Doprawdy bardzo wiele ich łączyło.