Przejdź do treści

Miasto Doznań

Autor: Ano­nim

Poznań jest sto­li­cą Wiel­ko­pol­ski. Został zało­żo­ny w 1253 roku i jest jed­nym z naj­star­szych pol­skich miast. Ma za sobą dłu­gą i krę­tą histo­rię. Był nie­gdyś umow­ną sto­li­cą Pol­ski, a tak­że punk­tem zapal­nym powsta­nia wiel­ko­pol­skie­go w 1918 roku. Posta­no­wi­li­śmy razem z przy­ja­ciół­ką odwie­dzić to pięk­ne mia­sto, aby poznać jego uroki.

 

4:00 — roz­brzmie­wa budzik. Wsta­ję led­wo żywy. Spa­łem nie­ca­łe 3 godzi­ny. Do domu wró­ci­łem o 1 w nocy. Cały poprzed­ni dzień spę­dzi­łem zwie­dza­jąc Czę­sto­cho­wę. Na sto­le w poko­ju przy­szy­ko­wa­ne już mam rze­czy na podróż. Ple­cak, kurt­ka prze­ciw­desz­czo­wa, woda i bato­nik. Mimo wypi­tej kawy cią­gle czu­łem skut­ki krót­kie­go snu. Wysze­dłem z miesz­ka­nia i posze­dłem na sta­cję kole­jo­wą.  Jest jesz­cze ciem­no, a tem­pe­ra­tu­ra na dwo­rze przy­po­mi­na tro­chę tą z koń­ca ubie­głe­go roku, kie­dy na chod­ni­kach leżał jesz­cze śnieg. Mia­sto wyda­je się wylud­nio­ne, wszy­scy jesz­cze śpią.  Po dro­dze mijam jedy­nie kobie­tę na przy­stan­ku, któ­ra cze­ka pew­nie na auto­bus do pra­cy. Prze­cho­dzę na dru­gą stro­nę uli­cy, ponie­waż nie chcę iść przez sta­ry bazar. Ostat­ni­mi cza­sy urzę­du­ją tam głod­ne dzi­ki i nie chciał­bym aku­rat tra­fić na mat­kę i jej maleń­stwa. Spo­koj­nym kro­kiem docie­ram na peron, mam jesz­cze 20 minut do przy­jaz­du pocią­gu. Jest czas na spraw­dze­nie czy aby na pew­no nicze­go nie zapomniałem.

4:55 — na peron wjeż­dża pociąg z dużym napi­sem z przo­du loko­mo­ty­wy: RADOM. Wsia­dam do wago­nu nr 10, nadal czu­ję zmę­cze­nie, szu­kam moje­go prze­dzia­łu. W pew­nym momen­cie sły­szę za ple­ca­mi krzyk: Tutaj! Jak zwy­kle posze­dłem za dale­ko. Wsia­dam do prze­dzia­łu. Moim oczom uka­zu­je się star­sza kobie­ta oko­ło 40-stki, któ­rej kom­plet­nie nie znam i naj­pięk­niej­sza dziew­czy­na na świe­cie z uro­kli­wym i nie­wy­spa­nym spoj­rze­niem, Pau­la moja towa­rzysz­ka, z któ­rą spę­dzę resz­tę tego dnia. 

5:40 — jeste­śmy w Rado­miu. Musi­my pocze­kać 20 minut na pociąg do War­sza­wy. Zdą­ży­li­śmy zwie­dzić sta­cję kole­jo­wą w Rado­miu, któ­rej wnę­trze jest nowo­cze­sne i pomy­sło­we. Kupi­li­śmy kawę i usie­dli­śmy na ław­ce, żeby pocze­kać na przy­jazd pocią­gu. Kofe­ina jed­nak nie pomo­gła mi w wal­ce ze zmę­cze­niem. Zasną­łem na chwi­le na ław­ce. W pew­nym momen­cie obu­dził mnie krzyk. Obok nas roz­gry­wa się nastę­pu­ją­ca sce­na: straż­nik Ochro­ny Kolei wrzesz­czy na pija­ne­go i śpią­ce­go na ław­ce męż­czy­znę, aby ten opu­ścił to miej­sce. Na zewnątrz nadal jest zim­no, szko­da mi tro­chę tego człowieka. 

6:00 — wyjeż­dża­my z Rado­mia i kie­ru­je­my się do War­sza­wy Cen­tral­nej. Podróż mija szyb­ko i spokojnie. 

8:00 — jeste­śmy w War­sza­wie Cen­tral­nej, gdzie musi­my pójść na pociąg do Ber­li­na, bo wła­śnie taki jedzie przez Poznań i odpo­wia­da nam godzi­no­wo. Sto­jąc na pero­nie widać w odda­li duże wie­żow­ce, a w powie­trzu czuć zapach dymu, któ­ry powstał naj­pew­niej wsku­tek trwa­ją­cych prac remon­to­wych w pobli­żu peronu.

8:20 — jeste­śmy już w prze­dzia­le. Razem z nami sie­dzi star­szy pan ubra­ny w gar­ni­tur i oku­la­ry oraz dwóch mło­dych Niem­ców. Wyglą­da­ją jak stu­den­ci. Zaczą­łem roz­mo­wę ze star­szym męż­czy­zną od tego, że mamy dzi­siaj pięk­ną pogo­dę na podró­że! Oka­za­ło się, że jest takim samym miło­śni­kiem histo­rii jak ja. Przez nie­mal trzy godzi­ny roz­ma­wia­li­śmy na tema­ty kon­sty­tu­cji mar­co­wej, dru­giej woj­ny świa­to­wej i holo­kau­stu. Mina naszych współ­pa­sa­że­rów zza zachod­niej gra­ni­cy była bez­cen­na, kie­dy sły­sze­li z ust Pola­ków nazwi­ska takie jak: Hitler, Goeb­bels czy Him­m­ler! Pau­la zauwa­ży­ła na kory­ta­rzu małe­go yor­ka. Ona kocha psy, a szcze­gól­nie te, któ­re są minia­tu­ro­we. Oczy jej bły­snę­ły, od razu poja­wił się uśmiech i ruszy­ła z miej­sca, aby wygła­skać małe­go pasa­że­ra. W pew­nym momen­cie naszej podró­ży poczu­łem zapach spa­lin, nie był to nor­mal­ny zapach w pocią­gu. Coś musia­ło się palić! Na kory­ta­rzu nie widzia­łem żad­ne­go poru­sze­nia, dla­te­go posta­no­wi­łem zare­ago­wać. Wysze­dłem z prze­dzia­łu i podą­ży­łem za nie­przy­jem­nym zapa­chem, któ­ry dopro­wa­dził mnie do toa­le­ty. Była zamknię­ta. Pobie­głem po kon­duk­to­ra, któ­ry z uśmie­chem na ustach stwier­dził, że to pew­nie jakiś gno­jek pali papie­ro­sy w kiblu. Otwo­rzył drzwi od toa­le­ty klu­czem i ze zdu­mie­niem zoba­czy­li­śmy, że w środ­ku niko­go nie ma i nic się tam nie pali. Kon­duk­tor szyb­ko pobiegł do loko­mo­ty­wy. Pociąg sta­nął awa­ryj­nie w szcze­rym polu. Sta­li­śmy tak oko­ło 30 minut. Oka­za­ło się, że przy­czy­ną nie­przy­jem­ne­go zapa­chu były prze­pa­lo­ne wiąz­ki na hamul­cach pocią­gu. Ruszy­li­śmy dalej w podróż i w dys­ku­sję o III Rze­szy. Pau­la prze­spa­ła całe 3 godzi­ny podró­ży. Nie mogła wytrzy­mać naszej cie­ka­wej dys­ku­sji i bied­na odpłynęła.

11:20 — doje­cha­li­śmy do upra­gnio­ne­go celu! Poznań Głów­ny. Kupi­li­śmy od razu bile­ty na pociąg powrot­ny. Zno­wu nie obej­dzie się bez prze­sia­dek. Na szczę­ście będzie tyl­ko jed­na w Kra­ko­wie. Wyszli­śmy z pero­nu i uda­li­śmy się na naj­bliż­szy przy­sta­nek tram­wa­jo­wy, z któ­re­go poje­cha­li­śmy na Miło­sto­wo. Stam­tąd pie­cho­tą doszli­śmy na rynek. Pogo­da była okrop­na. Ist­ny ogień z nie­ba. Rynek wyglą­dał uro­kli­wie. Na pierw­szy rzut oka przy­po­mi­na mi ten z Wro­cła­wia, jed­nak jest inny i ma w sobie magicz­ną aurę. Rów­no o godzi­nie 12 z wie­ży poznań­skie­go ratu­sza wycho­dzą kozioł­ki, któ­re zaczy­na­ją się bić nawza­jem swo­imi roga­mi. Jest to jed­na z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych atrak­cji tury­stycz­nych w Pozna­niu. Cały rynek tęt­ni życiem. Ktoś gra na gita­rze, ktoś śpie­wa, gdzie indziej jest pokaz żywych ogni. Posta­no­wi­li­śmy zjeść obiad. Do wybo­ru mamy kuch­nie z całe­go świa­ta — są restau­ra­cje z piz­zą sushi czy pol­skim scha­bo­wym. Wybór restau­ra­cji zosta­wiam Pau­li­nie. Ona zawsze ma świet­ny gust do ubrań i jedze­nia, więc w tej kwe­stii jestem pew­ny, że wybie­rze jak naj­le­piej. Wybór pada na restau­ra­cje „Wiej­skie jadło” z tra­dy­cyj­ną pol­ską kuch­nią. Zamó­wi­łem pie­ro­gi ruskie za 14 zł. Moja przy­ja­ciół­ka pierś z kur­cza­ka z ziem­nia­ka­mi i mize­rią. Por­cje są duże, a jedze­nie bar­dzo smacz­ne. Nie mogłem dokoń­czyć posił­ku, bo był tak duży. War­to zwró­cić też uwa­gę na kel­ner­ki. Mło­de pięk­ne Polki. Ta, któ­ra nas obsłu­gi­wa­ła mia­ła zło­te wło­sy i nie­bie­skie oczy. Nie była tak uro­dzi­wa jak Pau­la, ale wyróż­nia­ła się na tle innych kobiet w Pozna­niu ślicz­ną urodą.

14:00 — po obie­dzie przy­szedł czas na kupie­nie pamią­tek. Na ryn­ku stoi mul­tum sto­isk z tego typu rze­cza­mi. Kupi­łem pierw­szy lep­szy magnes na lodów­kę z wize­run­kiem kozioł­ków. Ina­czej było w przy­pad­ku Pau­li­ny. Musia­ła obejść każ­de sto­isko, zoba­czyć każ­dą pamiąt­kę. Porów­nać cenę, roz­miar, kształt, obra­zek, kolor i pew­nie milion innych rze­czy, któ­rych nie jestem w sta­nie sobie wyobra­zić. Zeszło na tą dogłęb­ną selek­cję ponad godzi­nę. Ja oczy­wi­ście sta­łem obok niej w tym upa­le i modli­łem się, żeby w koń­cu wybra­ła ide­al­ny magne­sik. Popatrz! Ten ma dużo obraz­ków, ale ten za to ma wię­cej kolo­rów. Nie wiem, któ­ry wybrać.  W koń­cu wybra­ła upo­mi­nek, któ­ry zaspo­koi jej wszyst­kie kobie­ce wymo­gi w umy­śle. Cały rynek to mie­szan­ka róż­nych sty­lów archi­tek­to­nicz­nych, od goty­ku po moder­nizm. Chy­ba naj­bar­dziej moją uwa­gę przy­ku­ły dom­ki, któ­re znaj­du­ją się bez­po­śred­nio obok ratu­sza — są poma­lo­wa­ne w jaskra­we bar­wy i nie­mal­że świe­cą pod­czas sło­necz­ne­go dnia. 

15:00 — uda­li­śmy się do Par­ku Ada­ma Mic­kie­wi­cza. Jest to cudow­ne miej­sce z pięk­ny­mi wido­ka­mi. Znaj­du­je się tam prze­pięk­na fon­tan­na na tle, któ­rej widać gmach ope­ry oraz Teatral­kę. Świet­ne miej­sce, gdzie moż­na na chwi­lę usiąść i odpo­cząć. Na stra­ży par­ku stoi pomnik wiesz­cza, od któ­re­go skwer nosi swo­ją nazwę. 

16:00 — poje­cha­li­śmy tram­wa­jem na uli­cę Ste­fa­na Wyszyń­skie­go. Wysie­dli­śmy koło Ron­da Środ­ka. Obok znaj­du­je się sta­cja auto­bu­so­wa, a po dru­giej stro­nie uli­cy jest dro­ga pro­wa­dzą­ca nad jezio­ro Mal­tań­skie. Tam też się uda­li­śmy. Po dotar­ciu na miej­sce natra­fi­li­śmy na kolej­kę tury­stycz­ną. Pau­li zaświe­ci­ły się oczy jak pięć zło­ty. W tej chwi­li zro­zu­mia­łem, że mi nie popu­ści i będzie­my musie­li się prze­je­chać tą kolej­ką. Po zaku­pie­niu bile­tów musie­li­śmy pocze­kać oko­ło godzi­ny na zapla­no­wa­ną kolej­kę. W pobli­żu miej­sca, skąd mie­li­śmy wyjeż­dżać, znaj­do­wa­ła się gru­ziń­ska restau­ra­cja „SHEMO”. Tam też się uda­li­śmy. Zamó­wi­łem lemo­nia­dę, a Pau­la posta­no­wi­ła spró­bo­wać gru­ziń­skich spe­cja­łów i zamó­wi­ła kub­da­ri.  Obsłu­gi­wał nas wła­ści­ciel restau­ra­cji, rodo­wi­ty Gru­zin. Był bar­dzo sym­pa­tycz­ny, uśmiech nie zni­kał z jego twa­rzy. Po chwi­li przy­niósł tacę, na któ­rej leżał okrą­gły pla­cek. Niby nic cie­ka­we­go. Jed­nak w środ­ku plac­ka znaj­do­wa­ło się mię­so mie­lo­ne z przy­pra­wa­mi. Moja przy­ja­ciół­ka nie mogła zjeść całe­go dania, ponie­waż było bar­dzo duże, więc popro­si­ła mnie o pomoc. Po spró­bo­wa­niu oka­za­ło się, że to napraw­dę prze­pysz­ne danie. Mię­so było świet­nie przy­pra­wio­ne. Mia­ło lek­ko ostry smak, a cia­sto było chru­pią­ce i zło­te. Od tam­te­go momen­tu polu­bi­łem gru­ziń­ską kuchnię.

Nasta­ła godzi­na 17. Wsie­dli­śmy do kolej­ki i zaję­li­śmy miej­sca. Poza nami do kolej­ki wsia­dła też para z małym syn­kiem i wóz­kiem, star­sze dwie kobie­ty z wnucz­ka­mi oraz para bez dzie­ci mają­ca oko­ło 30 lat. Ruszy­li­śmy. Z począt­ku byłem nie­co scep­tycz­nie nasta­wio­ny do całej tej prze­jażdż­ki, jed­nak szyb­ko moje nasta­wie­nie się zmie­ni­ło. Wje­cha­li­śmy w gęsty las. Wko­ło nas roz­cią­ga­ły się wiel­kie drze­wa, momen­ta­mi po pra­wej stro­nie widać było pla­że i wiel­kie jezio­ro. Dzie­ci mia­ły świet­ną fraj­dę — śmia­ły się i krzy­cza­ły. Ja w ciszy też ponie­kąd czu­łem się jak dziec­ko. Takie chwi­le w życiu są wspa­nia­łe, ponie­waż może­my poob­co­wać z natu­rą i odciąć się na chwi­lę od życia peł­ne­go pro­ble­mów i zmar­twień. Powie­trze było czy­ste, a dooko­ła roz­brzmie­wa­ły dzie­cię­ce krzy­ki i śpiew pta­ków. Sta­nę­li­śmy na sta­cji w środ­ku lasu. Dosia­dły się do nas jakieś oso­by. Nie zwra­ca­łem uwa­gi kto to był, ponie­waż byłem zapa­trzo­ny w pięk­no oko­li­cy i mało wte­dy do mnie docho­dzi­ło. Mia­łem wra­że­nie, że zno­wu mam 5 lat i nie muszę się niczym przej­mo­wać, a życie jest wspa­nia­łe i rado­sne. Loko­mo­ty­wa zagwiz­da­ła, w nie­bo uniósł się opar czar­ne­go dymu! Dotar­li­śmy do sta­cji koń­co­wej, któ­ra znaj­do­wa­ła się w środ­ku lasu. Stam­tąd uda­li­śmy się w stro­nę Jezio­ra Mal­tań­skie­go, a dokład­niej na tor rega­to­wy, gdzie znaj­du­ją się kaja­ki. Jest tam pięk­ny widok na całe jezio­ro, moż­na posie­dzieć na schod­kach albo wypo­ży­czyć kajak i popły­wać po jezio­rze. My uda­li­śmy się na spa­cer wko­ło jezio­ra. Roz­cią­ga się tam dro­ga rowe­ro­wa oraz zie­mi­sta dro­ga do spa­ce­rów pie­szych. Po dro­dze jest wie­le ławek oraz jed­na wyko­na­na z brą­zu, na któ­rej sie­dzi posąg Kle­men­sa Miku­ły — rzeź­bia­rza oraz archi­tek­ta Malty. 

19:00 — obe­szli­śmy już całe jezio­ro dooko­ła i natra­fi­li­śmy na ośro­dek nar­ciar­sko tury­stycz­ny Mal­ta Ski. Na jego tere­nie znaj­do­wa­ła się kolej­ka gór­ska. Czu­jąc zmę­cze­nie w nogach, nie zosta­ło nam nic inne­go jak sko­rzy­sta­nie z kolej­ki. Była to świet­na zaba­wa i moż­li­wość na poczu­cie lek­kiej adre­na­li­ny. Pau­la była wnie­bo­wzię­ta, krzy­cza­ła i się śmia­ła. Ja też byłem roz­ba­wio­ny i prze­jażdż­ka kolej­ką oka­za­ła się być świet­nym spo­so­bem na spę­dze­nie cza­su. Powtó­rzy­li­śmy kil­ka razy prze­jażdż­kę i posta­no­wi­li­śmy pocho­dzić jesz­cze po mie­ście. Poszli­śmy przed sie­bie skrę­ca­jąc tu i ówdzie i natra­fi­li­śmy na cen­trum han­dlo­we Pozna­nia. Na tle zacho­dzą­ce­go słoń­ca wyglą­da­ło pięk­nie. Szu­ka­li­śmy przy­stan­ku tram­wa­jo­we­go, z któ­re­go mogli­by­śmy się dostać z powro­tem na rynek. Pomoc­ni w zna­le­zie­niu tego miej­sca oka­za­li się być miesz­kań­cy Pozna­nia. Każ­dy był życz­li­wy i szcze­ry. Wska­za­li nam dro­gę, któ­rą mie­li­śmy się udać na tram­waj. Jed­nym z man­ka­men­tów tram­wa­jów w Pozna­niu jest to, że nie na każ­dym przy­stan­ku stoi auto­mat z bile­ta­mi i bilet trze­ba mieć po pro­stu wcze­śnie kupio­ny. Nie­ste­ty i na tym przy­stan­ku nie było bile­to­ma­tu, a nasz tram­waj już pod­jeż­dżał. Jak to się mówi — na przy­pa­le albo wca­le i poje­cha­li­śmy na gapę. W tram­wa­ju pew­na kobie­ta przy­ku­ła moją uwa­gę. Była zapła­ka­na i pro­si­ła mło­dą dziew­czy­nę łama­ną pol­sz­czy­zną o poży­cze­nie tele­fo­nu. Wyja­śni­ła, że jest Polką i uro­dzi­ła się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Zgu­bi­ła tele­fon i musi dodzwo­nić się po swo­je­go bra­ta, żeby ten po nią przy­je­chał.  Koniec koń­ców brat ode­brał ją na któ­rymś z przy­stan­ków, a my poje­cha­li­śmy dalej. Na szczę­ście podróż oby­ła się bez roz­mo­wy z kanarami.

20:30 — jeste­śmy zno­wu na ryn­ku. Tym razem powo­li zaczy­na się noc. Świa­tła dnia są zastę­po­wa­ne świa­tła­mi lamp ulicz­nych oraz bla­skiem restau­ra­cji i barów. Nadal jest tłocz­nie i powie­dział­bym, że jest wię­cej osób, niż w połu­dnie. Usie­dli­śmy w pierw­szej restau­ra­cji, w któ­rej było miej­sce. Zamó­wi­li­śmy po piwie. Zaczę­li­śmy dłu­gą roz­mo­wę pod­su­mo­wu­ją­cą całą dotych­cza­so­wą podróż. 

22:00 — prze­spa­ce­ro­wa­li­śmy się wko­ło ryn­ku. Wszyst­ko pięk­nie się świe­ci­ło. Są też bud­ki z jedze­niem, któ­rych wcze­śniej nie widzia­łem. Poma­łu zbie­ra­li­śmy się do przej­ścia na dwo­rzec kole­jo­wy. Zosta­ła nam godzi­na do pocią­gu. Wsie­dli­śmy w auto­bus 498 i odjechaliśmy. 

22:30 — auto­bus zatrzy­mał się na Pętli. Kie­row­ca powie­dział nam, że to już ostat­ni przy­sta­nek. Byłem zdzi­wio­ny, ponie­waż myśla­łem, że wysią­dzie­my koło dwor­ca, a wysie­dli­śmy na odlu­dziu koło lasu. Naj­wi­docz­niej pomy­li­li­śmy auto­bu­sy. Zosta­ło nam 20 minut a jeste­śmy na dru­gim koń­cu mia­sta. Zadzwo­ni­li­śmy po Ube­ra, któ­ry szyb­ko po nas przy­je­chał. Kie­row­cą był Polak, któ­ry miesz­ka w Pozna­niu od 3 lat. Jesz­cze nigdy w życiu nie jecha­łem tak szyb­ko po mie­ście autem. Dosta­li­śmy się w 10 minut na dwo­rzec i zdą­ży­li­śmy na ostat­ni pociąg.

23:00 — oka­za­ło się, że pociąg jest prze­peł­nio­ny i musi­my sie­dzieć na kory­ta­rzu. Spo­tka­li­śmy tam strasz­nie zde­ner­wo­wa­ne­go męż­czy­znę, co tro­chę coś szep­tał pod nosem. Z twa­rzy wyglą­dał jak typo­wy Turek, miał bli­skow­schod­nią kar­na­cję. Zdzi­wi­ło mnie, kie­dy zapy­tał się płyn­ną pol­sz­czy­zną czy mam ognia. Nie mia­łem, ale za to zaczę­li­śmy roz­mo­wę. Oka­za­ło się, że ma na imię Dawid i wła­śnie wra­ca do domu z uro­dzin bra­ta. Był bar­dzo poru­szo­ny tym, że ochro­na kolei pali papie­ro­sy na sta­cji, a jemu nie wol­no. Spoj­rzał na Pau­lę i powie­dział, że ma pięk­ne oczy. Miał rację. Oka­za­ło się tak­że, że w ple­ca­ku ma pozo­sta­ło­ści po uro­dzi­nach bra­ta. Wód­kę, kil­ka piw i pał­kę tele­sko­po­wą. Do tej pory nie wiem po co mu była pał­ka tele­sko­po­wa. Dosta­łem litr i jed­no piwo w pre­zen­cie. Od tam­te­go momen­tu podróż minę­ła nam bar­dzo szyb­ko. Jedy­nie momen­ta­mi trze­ba było wsta­wać z pod­ło­gi i prze­pusz­czać ludzi prze­cho­dzą­cych przez korytarz.

 

5:00 — dotar­li­śmy do Kra­ko­wa. Oka­za­ło się, że mamy bilet na zły pociąg, któ­ry odjeż­dża dopie­ro o 10. Naj­bliż­szy star­to­wał za 10 minut z pero­nu 3‑ciego. Zaczę­ła się wal­ka z cza­sem. Chcie­li­śmy zwró­cić bile­ty i kupić te na wcze­śniej­szy pociąg. Pani przy kasie była bar­dzo pomoc­na i w mia­rę szyb­ko wydru­ko­wa­ła nam nowe bile­ty i zabra­ła te sta­re. Pobie­gli­śmy na peron i na szczę­ście zdą­ży­li­śmy. Byłem wyczer­pa­ny. Przez ostat­nie 2 dni spa­łem tyl­ko 3 godzi­ny, jed­nak nie mogłem zasnąć. Pau­la od razu zamknę­ła oczy i zasnę­ła.  Oko­ło godzi­ny 8 byli­śmy już w Kiel­cach. Obu­dzi­łem towa­rzysz­kę podró­ży, żeby nie prze­spa­ła swo­jej sta­cji. Wzię­ła swo­je rze­czy i wyszła z pocią­gu. Mi zosta­ło jesz­cze 40 min do domu. O 8:40 byłem już w Skar­ży­sku. Dzień był pięk­ny i sło­necz­ny. Jedy­ną moją myślą było pój­ście do domu i poło­że­nie się spać. Podróż była wspa­nia­ła. Dla takich chwil war­to żyć. Wszyst­kie dozna­nia na pew­no zosta­ną na dłu­go w moim ser­cu.  Poje­cha­łem tam z wyjąt­ko­wą oso­bą. Pozna­łem wyjąt­ko­wych ludzi. Mia­sto było jed­nym z pięk­niej­szych, w któ­rych kie­dy­kol­wiek byłem i na pew­no chciał­bym tam jesz­cze kie­dyś wró­cić. Pole­cam każ­de­mu zwie­dzić rynek w Pozna­niu, zoba­czyć kozioł­ki i prze­je­chać się loko­mo­ty­wą wko­ło jezio­ra Mal­tań­skie­go, a tak­że spró­bo­wać gru­ziń­skiej kuch­ni, któ­ra jest napraw­dę wspaniała.