Od powietrza, głodu, ognia i wojny, wybaw nas, Panie!
Autor: Patrycja Rodak
Nie mogąc zasnąć, znów snuję się po domu. Cierpię na bezsenność, a gdy już zamykam oczy, miewam koszmary. Lekarz przepisał mi środki nasenne, rekomendując także stosowanie leków uspokajających. „Tak w razie w, pani Patrycjo, w razie w”. Nie wiem czego szukam. Chyba spokoju od przytłaczającej rzeczywistości. Covid uziemił mnie na 2 tygodnie, przez co czuję się fatalnie i fizycznie, i psychicznie. Nie mogę się z nikim spotkać. W tym samym czasie Rosja zaatakowała Ukrainę. Teraz świat patrzy na tych, co walczą w imię wolności i wstrzymuje oddech. Dwa dni temu dowiedziałam się również o śmierci najlepszej przyjaciółki z liceum. Covid zbiera śmiertelne żniwo, tak samo wojna tuż obok nas. Te problemy dźwigamy wszyscy, jedni radzą sobie lepiej, drudzy gorzej. Ja jestem w tej drugiej grupie. Nie radzę sobie, tak po ludzku.
Mieszkam sama w urokliwej wiosce pod Kielcami. Choć w stolicy województwa świętokrzyskiego spędziłam całe dzieciństwo i to tam co niedziela gościłam u bram Katedry, niedawno stwierdziłam, że potrzebuję zmiany. Domek, choć stary, kupiłam po atrakcyjnej cenie akurat w dobrym momencie – przeprowadziłam się, gdy wybuchła pandemia, z dala od zgiełku miejskiego.
Krążąc po domu, zahaczam o kuchnię i wyjmuję z szafki leki oraz nalewam szklankę wody. Siedząc przy stole z czasów PRL‑u patrzę przez okno, dające widok na pobliski las i gwieździste niebo. Często patrząc w górę dumam i pytam:
- Czy gwiazdy kiedyś zgasną? Jeśli tak, to co się wtedy stanie? Jakie one będą? A co z tymi, co już zgasły? Są niewidzialne? A może są czarne? Czy gdy wszystkie znikną, znikniemy też my? A może jedna gwiazda przypisana jest jednemu człowiekowi i gdy ten ginie, znika i ona?
Kątem oka zerkam na zegarek pokazujący godzinę 3:34. Pośpiesznie popijam leki wodą i dreptam do sypialni. Patrzę raz jeszcze przez okno. A może jakaś bomba leci? Nie, to już paranoja. Podciągam kołdrę wyżej — aż pod brodę i próbuję się ogrzać. Czuję, że leki nasenne zaczynają działać i powieki stają się coraz cięższe…
* * *
Widzę kieleckie ulice i place, które jeszcze niedawno tętniły życiem, a które dziś opustoszały. Co jakiś czas, co prawda, mijam pojedynczą osobę, która tylko zmierzy mnie wzrokiem i idzie dalej, przeciwną stroną ulicy, trzymając zalecany dystans. O ile kiedyś w oczach ludzi dostrzec można było obojętność i zmęczenie, tak im bardziej wirus zaciskał swe sidła, tym częściej widziałam strach, niepokój i obawę przed tym, co przyniesie jutro. „Oczy są zwierciadłem duszy”. Przez maskę podciągniętą aż pod same oczy nie sposób w tych czasach odkryć tożsamości drugiego człowieka. Jesteśmy społeczeństwem anonimowym, zamkniętym.
Przechodzę obok ulubionej cukierni. No tak…Zamknięta aż do „odcovidowania”. Prowadziła ją moja zmarła przyjaciółka, która na swój wymarzony biznes składała fundusze latami, a gdy już machina ruszyła, z impetem uderzyła też pandemia. Madzia nie nacieszyła się długo. Widzę jej zarumienioną, serdeczną twarz, pytającą za każdym razem: co słychać, Pati? Była zdrową, obiecującą kobietą, która piecze teraz pyszne babeczki i torty w Niebie. Może to tam otworzyła swoją cukiernię?
Zauważam „ufoludki” wychodzące z karetki, pędzące do starszego pana, który zasłabł na ławce w parku. Po odzyskaniu przytomności, zakasłał. To wystarczało, by społeczeństwo z góry go osądziło.
- Ma wirusa!!! – krzyknęła starsza pani, która chwilę później w podskokach poszła do sklepu wykupić zapas papieru toaletowego, jakby miała zamiar się nim owinąć w nadziei, że uchroni ją to przed zarazą i wojną.
Brakuje stabilności, brakuje pokoju ducha. W powietrzu unosi się zapach śmierci. Również i tym razem machinalnie zerkam w niebo. I wtedy wszystko przeszywa głośny, przeraźliwy huk, jakby coś właśnie zostało wysadzone w powietrze.
* * *
Znów widzę ulice i place, znów opustoszałe. Nie, to już nie Kielce. To Mariupol, Charków, Bucza… Osmolone, pozbawione okien elewacje nadają budynkom martwego wyrazu. Nie ma tu ludzi w maskach — są ciała przykryte folią bądź gruzami zbombardowanych budynków. Żywi, którzy wyszli na zewnątrz, szukają bliskich, a nad głowami latają im pociski i rakiety.
Biegnę przed siebie nie bacząc na potencjalne miny. Do żałobników idących na cmentarz otwiera się ogień, toteż mnóstwo ciał pochowano prowizorycznie między domami i oznaczono krzyżem lub dużym kamieniem. Zatrzymuję się przy jednym z nich. Znów, tak samo, gdy patrzę w niebo z domowego okna, zatracam się w myślach. Jacy ci ludzie byli przed śmiercią? Czy zginęli szybko czy w męczarniach? Jakim prawem w ogóle odebrano im życie? Dlaczego chore ambicje jednego człowieka zawsze zostają okupione cierpieniem niewinnych?
Niespodziewanie czuję rękę na swoim ramieniu. Odwracam się gwałtownie, gotowa do ataku.
- Też chciałbym wiedzieć – odparł spokojnie nieznajomy – Głośno pani myśli i wbrew pozorom głośno pani cierpi, nawet jeśli nie mówi o tym wprost.
- Kim pan jest? I skąd w panu tyle spokoju? – pytam porządnie zdezorientowana.
- Kochana pani, przecież życie trwa dalej: trzeba zaopiekować się dziećmi, posprzątać dom lub to, co z niego pozostało, odwiedzić bliskich, tych żyjących i tych, co z ziemi ukraińskiej Pan wezwał do siebie. Covid przegrał z wojną, bo już się o nim nie mówi, ale skoro w pełni nas nie pokonał, to i wojna nas nie zniszczy. Slava Ukraini!
- Slava Ukraini! – krzyczymy jednogłośnie.
Lecz chwilę później okolica po raz kolejny zostaje ostrzelana i staje w płomieniach.
* * *
Ze snu wyrywa mnie budzik, ten sam przeraźliwy dźwięk co zawsze. Długo leżę w łóżku, analizując dwa obrazy rzeczywistości, które właśnie pokazała mi moja podświadomość. Nigdy wcześniej nie obudził się we mnie tak bardzo egzystencjalny lęk, jak lęk przed śmiercią.
Zawsze zaczynam dzień od filiżanki kawy, tym razem jednak zrzucam z siebie kołdrę i klękam przed małym drewnianym krzyżykiem zawieszonym nad drzwiami.
Ze łzami w oczach cicho odmawiam suplikację „Od powietrza, głodu, ognia i wojny. Wybaw nas, Panie!”.